Momenty były?
Zawsze, ale absolutnie od zawsze bawiła mnie Trójkowa audycja „60 minut na godzinę”, a najbardziej filmowy element zatytułowany „Para męt”, gdzie Jędruś opowiadał Maniusiowi filmy (Zaorski i Kociniak). Opowieści Jędrusia o klasycznych filmach były po prostu śmieszne, po drugie zaś była to niesamowita gra słów i skojarzeń, no i zawsze padało nieśmiertelne pytanie Kociniaka: momenty były?
Wobec tego proponuję Państwu następujący temat – momenty w kinie, konkretnie w filmach fabularnych. Myślę, że jest to atrakcyjny temat i proszę się nie obawiać, nie będę pisał o filmach, które absolutnie nas nie interesują, zajmę się kinem artystycznym, na poziomie, godnym uwagi.
Jak wiemy „momenty” zazwyczaj pojawiają się w naszym życiu, więc i na ekranie również. Oczywiście sceny erotyczne we współczesnym kinie występują w różnych okolicznościach, często bez potrzeby, tak często bywało w kinie PRL-owskim. W ewidentnie słabych i beznadziejnych filmach nagle pojawiały się roznegliżowane damy, które miały przyciągnąć do kin młodą męską widownię. Chwyt to tani, ale przynoszący efekty, wiem to z własnego doświadczenia. Jest jeszcze jedna opcja, też rodem z PRL-u, dosyć sprytna. Kupowano np wyjątkowo nudny, ale słuszny francuski film, który obnażał zgniły zachód i jeśli gdzieś przypadkiem mignęła naga pierś, natychmiast była eksponowana w fotosach i materiałach promocyjnych.
Filmy amerykańskie były dosyć wstrzemięźliwe, amerykańskie kino broniło się samo, kupowano wyłącznie dobre filmy, najlepszych reżyserów, więc takie filmy nie musiały podpierać się nagością, wtedy – czyli dosyć dawno, lata 70 ubiegłego wieku – kino amerykańskie było po prostu znakomite. Jak wiemy czasy się zmieniły, pod pewnym względem na lepsze, pod innym na gorsze, bo filmy są słabsze niż kiedyś. Żeby nie wyjść na zgryźliwego tetryka, 10, 15 lat temu mieliśmy złotą erę kina, a obecnie nawet nie brązową, absolutnie poza strefą medalową. Ale przecież chodziło o „momenty” a nie o kondycję współczesnego kina.
Jak jest teraz z „momentami”? Zdecydowanie inaczej, sexu w filmach jest dużo, sexu wszechstronnie rozumianego, a że jestem staroświecki, ujmę to tak, za dużo i niepotrzebnie dużo, dajmy sobie możliwość dopowiedzenia i ruszenia wyobraźni, a tak mamy wszystko kawa na ławę.
Ostatnio triumfy odnosi nagrodzony w Cannes 2013 film „Życie Adeli”, film jest dosyć dobry i chyba nawet ważny, ale sceny miłosne są za długie i wymęczone. W wielu filmach pojawia się nagość i ma to uzasadnienie, jednak często chodzi o to, by piękna dama lub …co kto woli, pojawiła się na ekranie tak, by przyciągnąć zaciekawione oko i jest to w zasadzie nagminne. Przyznam się Państwu, że nie jestem oburzony i zniesmaczony, bo raptem dlaczego? Jednak wracam pamięcią do czasów, gdy lekka aluzja czy ukradkowe, niby przypadkowe odsłonięcie zazwyczaj ukrytego fragmentu ciała powodowało rumieńce i emocje. Tak, we wszystkim potrzebny jest umiar: w momentach, przemocy, długości filmów, książek, które ostatnio są niemiłosiernie grube, potrzebny jest umiar w jedzeniu i ….. tu możecie sobie Państwo dopisać, w czym jeszcze jest potrzebny umiar.
Ja, jako leciwy już kinoman polecam miłośnikom „momentów” starą, dobrą „Sexmisję”. Czy ktoś się poczuł dotknięty? Jedna pani tak.
Jacek Hopfer