KRONOS – dziennik intymny Witolda Gombrowicza
„Jeśli wybuchnie pożar, bierz „Kronos” i umowy i uciekaj najszybciej, jak możesz” – tak Witold Gombrowicz mówił do żony, Rity, o swoim „dzienniku intymnym”, nieznanym dotąd tekście, który po raz pierwszy ukazał się kilka miesięcy temu, prawie dokładnie 44 lata po śmierci Pisarza. Wydawnictwo Literackie rozwinęło w związku z tym kampanię reklamową, w której przedstawiało „Kronosa” jako największą literacką sensację XXI. wieku. Jak zwykle bywa w podobnych przypadkach, niedługo po wydaniu odezwały się głosy zawiedzionych, twierdzące, że ta „sensacyjna” książka to w istocie „niewiele znaczące, prywatne zapiski” a sama jej reklama – oszustwo.
Nie zgadzam się z tym. Wspaniale, że w „Kronosie” nie znaleziono dostatecznej ilości wątków tabloidowych! Notatki Gombrowicza obejmują okres od roku 1922., matury i wstąpienia na Wydział Prawa Uniwersytetu Warszawskiego, a urywają się na maju 1969. roku, dwa miesiące przed jego śmiercią w Vence niedaleko Nicei. Zaczął je pisać jeszcze w Argentynie, na początku lat 50-tych. Zatem wydarzenia z przeszłości, z 20-lecia międzywojennego i czasów swojego debiutu, rekonstruuje tylko za pomocą lakonicznych zdań i skrótów, a to, co przeżywa na bieżąco, notuje szerzej w formie przypominającej już jego własne, słynne na cały świat „Dzienniki” (w przeciwieństwie do „Kronosa” dotyczące jednak wyłącznie przeżyć natury intelektualnej).
Z „Kronosa”, jak z żadnego dotąd tekstu, wyłaniają się osobowość i charakter autora „Ferdydurke”. Drażliwy, egocentryczny, odporny na sentymenty i emocje, ze swoistym poczuciem wyższości wobec świata. Kiedy jako młody człowiek odbywa podróż edukacyjną do Paryża, w ogóle nie zwiedza muzeów. Czuje się dotknięty tym, że miałby podziwiać powszechnie uznane wielkości i oddawać im stereotypowe hołdy. Ale to właśnie podczas tej podróży postanawia zostać pisarzem. Może z tego powodu? Nie wtajemnicza też czytelników we własne procesy twórcze. Jego kolejne powieści, eseje i dramaty jakby brały się znikąd i pisały same, sygnalizując tylko oczywistą prawdę, że tworzenie literatury to męka – również dla Gombrowicza. Jest natomiast bardzo skupiony na ich funkcjonowaniu w sferze kultury. Nie rozpieszczano go – obok pochwał i zachwytów pojawiały się publiczne kpiny i ataki, czasem ze strony tych samych osób. Np. Jan Lechoń potrafił po „Trans-Atlantyku” przysłać prywatny list pełen obłudnych komplementów i równocześnie… ogłosić miażdżącą recenzję. Hiszpańskie słowo „fracaso” – „porażka” pojawia się zatem w „Kronosie” przynajmniej tak często, jak „samouspokajające” sformułowanie „wzrost prestiżu”. Wyraźnie przebija też marzenie o Nagrodzie Nobla; Gombrowicz dostałby ją zapewne na początku lat 70-tych.
Autor „Kronosa” zupełnie otwarcie mówi o wszystkich sprawach dotyczących jego życia prywatnego – od kwestii finansowych po życie erotyczne. Niekiedy zagląda po latach do własnego tekstu i zabawnie komentuje go na marginesie:
– Dziś, 3-go mam ogółem 23 340 pezów. Na jak długo? – pyta w roku 1955 w Argentynie, zaniepokojony, bo były to niewielkie oszczędności na przyszłość. – Nie bój się – odpowiada sam sobie w roku 1959.
Sfera erotyczna urastała w życiu Gombrowicza do miary obsesji. Zdaje zresztą z niej relację tak, jakby się nam, czytelnikom, spowiadał. Był biseksualistą, nie gardził prostytutkami obojga płci, przynajmniej dwukrotnie chorował wenerycznie. Niezmiernie rzadko przydarzały mu się głębsze związki. Któryś z krytyków napisał, że czuł się upokorzony bezradnością wobec własnego ciała, i pewnie jest to prawda.
Nie wiem, czym miał być „Kronos” w ogólnym zamyśle Gombrowicza, w planie jego całej twórczości. Uzupełnieniem „Dzienników” czy może projektem własnej autobiografii, której nigdy nie napisał? W każdym razie – życie wielkich artystów jest własnością tych, dla których tworzą, i dlatego musimy je poznawać z każdej strony.
Włodzimierz Kowalewski