Paul McCartney
Sir Paul McCartney w ubiegłym tygodniu skończył 80 lat – wszystkiego dobrego, wszystkiego najlepszego, zdrowia i jeszcze paru znakomitych piosenek.
Paul McCartney to Paul McCartney, legenda muzyki rockowej, pop – rockowej, nawet próbował swych sił z muzyką poważną – „Oratorium Liverpoolskie”. Grywał w filmach – w jednej z części „Piratów z Karaibów”, oczywiście razem z zespołem zagrał w beatlesowskich filmach: „Help”, „Yellow Submarine”, „Magical Mystery Tour”, „Noc po ciężkim dniu”, „Pozdrowienia dla Broad Street” w niezliczonych dokumentach o zespole i o nim samym, ostatnio w „Beatles: Get back” wyreżyserowanym przez Petera Jacksona.
Czyli Paul nagrał się w filmach, zazwyczaj grał tę samą postać, czyli Paula i bardzo dobrze, bo właśnie ta rola wychodzi mu najlepiej. McCartney jest absolutnym perfekcjonistą i w pracy, mam na myśli produkowanie dzieł muzycznych i w koncertowaniu, może nie w życiu prywatnym, bo coś tam się nie udało i jedna z żon – numer dwa – Heather Mills, solidnie go oskubała z pieniędzy przy okazji rozwodu. Ale Paul prawie zawsze był uważany za najlepszą partię w Wielkiej Brytanii, tylko jeden książę miał nieco lepsze notowania, niejaki Książę Karol, przyszły król Zjednoczonego Królestwa.
Przypomnę, że Paul przez dłuższy czas był związany z utalentowaną i piękną angielską aktorką Jane Asher, następnie spotykał się z fotoreporterką Lindą Eastman, którą poślubił i żyli razem do jej śmierci. Paul stworzył sam i razem z Johnem Lennonem dziesiątki ponadczasowych przebojów, utworów genialnych i czasem lekko-banalnych jak „Yesterday”, którego daję słowo nie lubię. Natomiast jestem zagorzałym fanem całej reszty twórczości Paula, tej z Beatlesami, Wingsami i oczywiście solowej. McCartney jest moim ulubieńcem od zawsze i tak już pozostanie do końca moich muzycznych dni.
Spotkało mnie prawdziwe szczęście i parę lat temu byłem na warszawskim koncercie Paula i wyszedłem z niego absolutnie szczęśliwy, bo zagrał pięknie i do tego wszystko to czego chciałem na czele z moim ulubionym bondowskim tematem „Live and Let Die”, z 1973 roku z filmu z Rogerem Moorem, który właśnie wtedy wcielał się w postać Jamesa Bonda, zespół Paula zagrał bondowski przebój wyjątkowo z prawdziwą rockową pasją. Obłędne wykonanie. McCartneyowi dopisało szczęście ale po pierwsze i najważniejsze to niezwykły talent do tworzenia fajnych piosenek. Jeszcze raz wszystkiego dobrego Sir Paul.
Kinoman