Zimowa przejażdżka
Nagłe załamanie pogody i powrót zimy po prawie wiośnie, gdy motocykliści już byli w ogródku i witali się z gąską przypomniały mi pewną historię z marca 2000 roku. Kilka miesięcy wcześniej, w grudniu 1999 r. od znajomego motocyklisty z Kielc kupiłem Hondę Gold Wing. Sprzedający był dobrym znajomym moich znajomych, był grudzień, mróz i śnieg. Uznałem, że motocykl może poczekać do wiosny w garażu w Kielcach, a wiosną zrobimy sobie kilkuset kilometrową trasę na początek dobrej znajomości.
Te kilka miesięcy ciągnęło się jak flaki z olejem. W końcu przyszedł marzec, śnieg zniknął, a termometry zaczęły wskazywać nawet 10 stopni powyżej zera. W pewien marcowy piątek pojechałem do Kielc po „motór”, a w sobotę rano odprowadzany przez znajomych rozpocząłem przygotowania do wyjazdu. Gdy już siedziałem na odpalonej maszynie, dojechał jeszcze jeden zdyszany kumpel.
– Lechu odpuść sobie dziś tę jazdę w prognozach pokazują że będzie padać… śnieg!
E tam – pomyślałem, tyle czasu czekałem, na niebie ani jednej chmurki, a termometry wskazują 11 stopni. Cóż może się stać? I wystartowałem.
Do Radomia było wszystko w porządku. W Białobrzegach już zaczęło nieśmiało prószy,ć a z każdym kilometrem robiło się coraz bardziej biało. Przez Warszawę, mokrą i czarną – bez problemu. A potem już tylko gorzej. Nie poddam się, dam radę – pocieszałem się co chwilę, ale przejeżdżając most na Wiśle, na drodze białej jak kartka papieru, wpadłem w poślizg i położyłem motocykl.
Dam radę – założyłem ponownie, mijając tablicę z napisem Olsztyn 170 km. Próbując podpierać się nogami próbowałem jechać dalej. Po kilku kilometrach powiedziałem dość – to się nie uda.
Wyjąłem telefon i zacząłem organizować powrót z pomocą któregoś z kolegów z Olsztyna. Jednak żaden posiadacz busa nie mógł pomóc, a jedynym, który zgodził się był Rysiek Tałałas. Był tylko jeden problem. Rysiek mógł przyjechać po mnie Polonezem Truckiem. Na pace tego auta Gold Wing nie mógł się zmieścić, ale przecież można go częściowo rozebrać. Po 4 godzinach dreptania wokół motocykla który wyglądał już jak zaspa, a nie maszyna ze stali, nie zdejmując kasku i rękawic motocyklowych (bo cieplej) doczekałem się kawalerii.
– Lechu kombinuj dobrą mocną deskę żeby wtoczyć motor na pakę – zakomenderował wkrótce Rysiek, a ja przez trasę numer siedem i zaśnieżone pola poczłapałem do najbliższych wiejskich zabudowań, które majaczyły na horyzoncie.
Pierwszy gospodarz nie miał grubej solidnej deski, drugi też, ale zaproponował mi drzwi od obory. Razem zdjęliśmy je z zawiasów. Przez pola i trasę numer siedem donieśliśmy wrota do motocykla. Potem już poszło jak z płatka. Po trzech godzinach byłem w Olsztynie. Motocykl trafił do garażu, a o tej przygodzie przez dobre dwa tygodnie przypominał mi śnieg powoli wytapiający się z nawet najbardziej niedostępnych zakamarków motocykla.