Liberace
Film Stevena Soderbergha „Wielki Liberace” to twardy orzech do zgryzienia, dlaczego ? Bo ciągle mamy jakieś opory w przypadku publicznego wypowiadania się o gejach, homoseksualistach, ich zwyczajach, życiu. Oczywiście takich filmów jest dużo, o gejach, o homoseksualnej miłości, o prawach mniejszości seksualnych, o życiu i problemach osób homoseksualnych. To w pewnym sensie jest modny temat i bardzo istotny społecznie. Jest kilka filmów moim zdaniem niezwykłych, nawet fascynujących, traktujących o ważnych sprawach ludzkich w których świat jest pokazywany z tej drugiej strony.
Przypomnę Państwu niektóre tytuły, absolutnie genialna „Filadelfia” z Tomem Hanksem, „Priscilla, królowa pustyni”, australijskie kapitalne kino, chyba mój ulubiony w tej kategorii, „Złe wychowanie” Almodovara – poruszający, „Tajemnica Brokeback Mountain”, co za obsada, „Obywatel Milk”, ważny społecznie i politycznie, „Klatka dla ptaków”, po prostu zabawny. Tych filmów jest sporo a wymieniłem tylko z głównego nurtu filmowego.
Teraz mamy „Wielkiego Liberace” z aktorami zdecydowanie męskimi, o heteryckiej sławie, oczywistej liście podbojów erotycznych i owi aktorzy zdecydowali się na dosyć ryzykowne przedsięwzięcie, zagrać zdeklarowanych gejów, zgrać także sugestywne sceny erotyczne, jest tego w filmie sporo, jeśli nie lubicie Państwo tego typu scen, to raczej darujcie sobie „Liberaciego”, a jeśli mnie przeszkadzają to śmiało do dzieła , bo warto. Historia romansu, bardzo popularnego pianisty Władzia Liberace i jego sekretarza Scotta Thorstona to barwna opowieść o uwiedzeniu, wykorzystaniu, przekupstwie, mataczeniu, wreszcie seksie i o kiczu, bo Liberace był królem/królową typowo amerykańsko/kalifornijskiego kiczu, absolutnie nie do zaakceptowania przez nas Europejczyków.
Historia jakich wiele, romans jak romans, wiele filmów powstało o różnych odmianach miłości ale wiecie Państwo co jest najfajniejsze w tym filmie, Michael Douglas, tak kapitalnie zniewieściały, mówiący takim dziwnym głosem, zachowującym się tak odmiennie od tego do czego nas przyzwyczaił, tu mamy wielkie aktorstwo a przy okazji wyjątkowo ryzykowne, bo może obrazić sporo osób. Ale to jest Douglas z „Ulic San Francisco”, to Gordon Gekko z „Wall Street” – Oscar, to także policjant z „Nagiego instynktu” z Sharon Stone, to także fantastyczna rola w „Wojnie państwa Rose”, także wiele innych ról. Douglas jest aktorskim kameleonem, więc zagranie Liberace to dla niego bułka z masłem, dodam, że jego rolę bardzo wzbogaciła charakteryzacja. Natomiast Matt Damon, no cóż, pewna Pani, dosyć mi bliska, nie jest w stanie znieść go na ekranie, ja jestem mniej krytyczny ale jestem umiarkowanym zwolennikiem jego aktorstwa, chociaż podobał mi się w Bournowskiej trylogii w „Utalentowanym panu Ripleyu” w „Szeregowcu Ryanie” i w „Buntowniku z wyboru” to chyba wszystko. W „Liberacim” jest dosyć sztywny, głównie paraduje i szpanuje klatą i urodą jak to mówił Liberace, urodą Adonisa. Pewnie była to trudna rola, iść do łóżka z Douglasem, wielkie wyzwanie, ale trzeba to zagrać wszak jest się aktorem. Jak już wspomniałem to film nie dla każdego widza i nie każdego aktora.
Kinoman



























