Dziwka z Ohio – recenzja Magdaleny Śleszyńskiej
Co prawda do końca sezonu zostało jeszcze kilka tygodni, ale już dzisiaj mogę powiedzieć, że to był bardzo dobry sezon w teatrze Jaracza. Obyło się bez spektakularnych wpadek, było kilka dobrych i bardzo dobrych przedstawień. Zdarzyły się też i słabsze – i właśnie do tej kategorii muszę z wielkim żalem zaliczyć najnowszą premierę.
Z wielkim żalem, bo Dziwka z Ohio okazała się być podobna do kiepskich filmów – wszystko co najlepsze, to tytuł i zwiastuny. A w środku kolorowa, przewidywalna papka. Papka, na którą szkoda trójki takich aktorów – Alicja Kochańska, Artur Steranko i Dawid Dziarkowski mogliby przecież stworzyć wspaniałe, porywające role. Gdyby mieli z czego tworzyć.
Hanoch Levin, izraelski dramaturg, poeta i reżyser o polskich korzeniach, zajmował się satyrą, pisał dramaty polityczne i komedie. Nazywany bywa izraelskim Beckettem, porównywany do Gombrowicza. Jest autorem 60 sztuk teatralnych, w Polsce wystawiono tylko część z nich. Dziwka z Ohio nie należy do tych, po które reżyserzy sięgali najchętniej, może dlatego, że – chociaż Levin był twórcą kontrowersyjnym (a w swoim kraju nawet cenzurowanym) – wielkich odkryć w tym co napisał nie ma.
Ta sztuka jest o samotności, o tęsknocie za szczęściem i za bliskością drugiego człowieka. Jest też o tym, jak potrafimy krzywdzić się nawzajem i jak nie potrafimy ze sobą rozmawiać. I o tym, że nawet najsłabsi i najmarniejsi mają prawo do marzeń… Już było, prawda? Wiele razy, od stuleci. A czasami nawet lepiej napisane.
Oglądamy więc sztukę w każdej minucie przewidywalną. Sztukę, w której żebrak zachowuje się jak żebrak – upodlony i biedny. Dziwka jak to dziwka, jest przebiegła i chciwa, chociaż pewnie ma złote serce. Syn walczy z ojcem, mimo że przecież naprawdę się kochają, tylko żaden z nich nie potrafi tego okazać… A do tego rzeczywistość miesza się ze snem, śmiech z patosem… Było, prawda? Tak, było, wiele razy.
Lichość tekstu czują też chyba sami aktorzy – kilkakrotnie odnosiłam wrażenie, jakby bez przymrużenia oka wysyłali w stronę widowni komunikat – oto ja będę grać, że gram swoją postać i za chwilę powiem kilka banałów. Autentycznych, pozbawionych plastiku scen było niewiele i według tego kryterium najlepiej z całej trójki wypadł Dawid Dziarkowski. Artur Steranko i Alicja Kochańska są niemal ciągle schowani za swoimi maskami, może poza początkiem pierwszej i końcem ostatniej sceny. No, ale tak jak mówiłam, byłoby dużo lepiej, gdyby było co grać.
Słabym punktem jest opracowanie muzyczne, pozbawione pomysłu – słucha się przyjemnie, ale powtarzające się utwory zbyt nachalnie starają się ciągle przypominać, że autor sztuki pochodził z Izraela i że tam właśnie toczy się akcja (a nie w Ohio). Solidnym punktem jest scenografia, zwłaszcza trzeci, milczący uczestnik pierwszej sceny, przebrane za pudla różowe krzesło.
Proszę mnie nie zrozumieć źle – Dziwka z Ohio nie jest bardzo złym przedstawieniem. Jest po prostu nijaka, mimo kolorowych kostiumów i wysiłków aktorów. Wysiłków, które doceniam – Dawid Dziarkowski już po raz drugi w tym sezonie udowodnił, że ma potencjał i rośnie z niego wyśmienity aktor; Artur Steranko potwierdził swoją – zwykle trzymającą poziom – formę (chociaż, to już na marginesie, jest na rolę Hojbittera zwyczajnie za młody); Alicja Kochańska, wracająca na scenę po trzech latach, pokazała, że warto było na jej powrót czekać. Łyka się to przedstawienie jak mdłe karmelki, tęskniąc za wyrazistym smakiem.
(alip/łw)