Złoty Smok – recenzja Magdaleny Śleszyńskiej
„Wydawało mi się, że wszystko już widziałam”, kręcąc głową powiedziała znajoma, z którą wychodziłam z teatru. A ponieważ daleka jestem od stwierdzenia, że i ja widziałam wszystko, więc trudno mnie zaskoczyć, przyznaję od razu, że mocno mnie oszołomił Złoty Smok, najnowsza propozycja Sceny Margines.
I od razu też dodam, że trudno pisać o tej sztuce tak, żeby nie zdradzić zbyt wiele – a nie chcę państwu odbierać przyjemności zaskoczenia, szukania odpowiedzi i pytań, jakie należy sobie siedząc na widowni postawić.
Tytułowy Złoty Smok to chińsko–tajsko–wietnamska restauracja, nad którą wznosi się budynek. Kilka pięter, kilkanaście mieszkań, kilkudziesięciu mieszkańców i ich opowieści, pozornie nie związane ze sobą, z których wyłania się wspólna historia, oglądana z różnych miejsc, opowiadana na kilka głosów – i to jak opowiadana! Śpiewem, tańcem, krzykiem, szeptem.
Kilkuosobowa chińska rodzina, dwie stewardessy, sklepikarz, pijący z rozpaczy mąż i porzucająca go żona i wreszcie niemal żywcem wyjęci z bajki La Fontaine’a Mrówka i Pasikonik – to wszystko rozpisane na pięcioro aktorów. Tak, rachunek może się nie zgadzać, ale to nie szkodzi, nie ma znaczenia. Nie ma znaczenia płeć, kostium, rekwizyt. Komedia omyłek? Nic z tych rzeczy. Oniryczny, absurdalny, post–postmodernistyczny koktajl, zlepek obrazów i dźwięków. Najpierw wygląda to jak wygłup, żart, przeciągająca się próba. Sens pojawia się później, jak łódź z uchodźcami na dalekim oceanie, jak ludzki ząb na dnie zupy w chińsko–tajsko–wietnamskiej restauracji. I wtedy kończą się wygłupy.
Rzeczownikiem „człowiek” rządzą przypadki. To one rzucają nas w jakiś punkt czasu i przestrzeni, wybierają po której stronie granicy jesteśmy, czy zamawiamy dania z karty, czy stoimy na zmywaku. Czy jesteśmy mrówką skrzętną, bogatą, czy lekkoduchem pasikonikiem, zdanym na łaskę innych.
Reżyser Iwo Vedral przestawił o 90 stopni scenę i widownię, aktorom założył przypadkowe kostiumy, dorzucił garść przedmiotów. I z tego pozornego chaosu ulepił Złotego Smoka. Spektakl, który zapiera dech. A przy tym zaskakująco mało wymagający od widowni – jeśli kogoś jakimś cudem nie zmusi do głębszych refleksji, to przynajmniej rozbawi piosenkami. I tym, że blondynka pokazuje biust.
Fantastyczne są w tym spektaklu kobiety – demoniczna lub naiwna Joanna Fertacz i Małgorzata Rydzyńska, którą widziałam wcześniej jako rozpustną zakonnicę i nie całkiem niewinną nastolatkę, ale dopiero tu, w Złotym Smoku, w tej przedziwnej podwójnej roli kupiła mnie bez reszty. Jej monolog o powrocie do domu jest wstrząsający i piękny, zapada w pamięć na długo.
Świetni są również mężczyźni – kapitalnie obsadzony Jarosław Borodziuk, Grzegorz Gromek, co jakiś czas kradnący innym całe show i zaskakujący Dominik Jakubczak, i zabawny, i wzruszający. Mam wrażenie, że nareszcie otworzył się i pokazał swoje możliwości, udowodnił, że potrafi zagrać wszystko – nawet młodą chudą Chinkę.
Trudno byłoby jednym zdaniem powiedzieć, jak jest Złoty Smok. Wychodzi z ramki, z każdej strony. Jest wyjątkowy, a przede wszystkim idealnie nadający się do tego, by być wizytówką Sceny Margines – taka przecież miała być i taka była w swych początkach. Miejsce nieco szalone, eksperymentalne, byt odrębny, zupełnie inny niż mała i duża scena statecznego teatru w mieście wojewódzkim. Budząca emocje, prowokująca do pytań. Udało się.
Jeśli czegoś się obawiam, to tylko tego, że przedstawienie w swoich najgłośniejszych i najradośniejszych momentach rozejdzie się w szwach – kiedy publiczność reaguje żywiołowo, trudno się powstrzymać przed dokręcaniem śruby. Ale obym się myliła. Bo teraz Złoty Smok jest przedstawieniem niemal doskonałym. Nie musimy się go wstydzić, ba, powinniśmy być dumni. Życzę mu, żeby było o nim głośno.
(bsc)