Nie dorosłem, czyli piosenki taty Kazika – recenzja Magdaleny Śleszyńskiej
Jacek Bończyk jest od wielu lat jedną z ważniejszych postaci piosenki aktorskiej. Zresztą nie tylko aktorskiej. Doskonale śpiewa, pisze własne teksty, działa na deskach teatralnych i scenach rockowych. Jest także scenarzystą i reżyserem, i właśnie w tych dwóch rolach wystąpił w Olsztynie – złożył w całość i wyreżyserował muzyczne przedstawienie dyplomowe IV roku Studium Aktorskiego im. Aleksandra Sewruka.
Trzy lata temu sam wydał płytę z piosenkami Stanisława Staszewskiego „Mój Staszewski”, wziął się więc za temat sobie bliski, z przemyślanym pomysłem co i jak pokazać. Widać to od pierwszych sekund spektaklu. Nie ma tu przypadku, każda scena, każda piosenka, są precyzyjnie poprowadzone i splecione ze sobą w porywającą całość. I jak na dyplom muzyczny przystało, na scenie jest więcej piosenki niż aktorstwa, chociaż oczywiście niektóre utwory są etiudami – chodzi przecież o to, żeby każdy z młodych aktorów miał okazję pokazać swoje możliwości.
A są to możliwości całkiem spore i dające nadzieję, że pięcioro młodych ludzi ma szanse zaistnieć w teatralnym świecie. Dwie piękne dziewczyny – Katarzyna Jędrychowska i Sylwia Krawiec i trzech interesujących młodych mężczyzn – Szymon Kołodziejczyk, Przemysław Niedzielski i Andrzej Popiel, w czasach, kiedy Kazik Staszewski po raz pierwszy śpiewał zapomniane piosenki swojego taty, mieli daleko przed sobą edukację przedszkolną. Tata Kazika tworzył pół wieku temu. Przyszło im więc zmierzyć się z piosenkami oddalonymi od nich o dwa pokolenia. Łatwo byłoby dać się ponieść w stronę odpustowej szopki albo odwrotnie – porazić nachalnie współczesną interpretacją. Na szczęście tak się nie stało. Dzięki temu dobre piosenki pozostały po prostu dobrymi piosenkami, a interpretacja znaczeń i wzruszeń, ewentualne podteksty pozostawiono nam, widzom.
Jak to dobrze, że niektórzy jeszcze pamiętają o tym, że teatr to złudzenie. Nie musi atakować realizmem, nie musi też używać przesadnych metafor. Dobrze dobrana sukienka czy podwinięte rękawy koszuli, a do tego kilka gestów wystarczają, żeby przenieść widzów w inną epokę, w inny świat. Bogusław Cichocki jak zwykle nie zawiódł, jego kostiumy nie są żywcem wyjęte z epoki, ale wyraźnie ją rysują. W połączeniu ze scenografią Ingi Pilchowskiej, z fragmentami filmów dokumentalnych, wyświetlanych między piosenkami, przenoszą na pół wieku wstecz, w czasy Bim-Bomu i STSu, w epokę wielkich budów i równie wielkiej szarości. Stanisław Staszewski również odzywa się do nas ze sceny – we fragmentach amatorskich nagrań brzmi trochę jak sąsiad zza ściany.
Cofamy się więc do tej epoki, w której żył. Prowadzą nas piosenki ironiczne, pijackie, miłosne, czerpiące pełnymi garściami z ballady apaszowskiej czy piosenki podwórkowej, bezlitośnie pokazujące brudne, paskudne życie w peerelowskiej rzeczywistości i również mało pachnące, chociaż skrzące się neonami życie na wymarzonym Zachodzie. Te piosenki, odarte z rockowej oprawy Kazika, odczytane, zaśpiewane i zagrane na nowo stają się piękne muzycznie, wzruszające literacko. I jeśli cokolwiek budzi moje zastrzeżenia, to czasem niezrozumiała i zbędna choreografia.
Młodzi aktorzy zdali swój muzyczny egzamin śpiewająco, dosłownie i w przenośni. Co będzie dalej? Mam nadzieję, że jeszcze o nich usłyszymy, bo to pięcioro zdolnych aktorów. Dobry reżyser na pewno stworzy z nimi niejedno dzieło warte obejrzenia. Co jest do udowodnienia już dzisiaj, na scenie U Sewruka.
(alip/łw)