Wreszcie skończyło się
Po dziewięciu latach i ośmiu sezonach, wreszcie skończył się przydługi seans: morderstw, orgii, intryg, dekapitacji, zdrad, dziwacznych sojuszy rozgrywających się w przepięknych plenerach, czyli skończyła się „Gra o Tron”.
Miałem nie pisać o tym serialu, lecz zmieniłem zdanie z paru powodów: to wielka międzynarodowa produkcja i serial wywołujący emocje, bo mówił o tym cały świat. I bohaterowie powieści i serialu lubili zmieniać zdanie, więc ja też mogę też zmienić zdanie i słów kilka skrobnąć. Więc piszę i narzekam, bo czekaliśmy na ten wymarzony, wyjątkowy, wyśniony, zrealizowany za ogromne pieniądze finałowy sezon. To miały być niesamowite odcinki, niezwykłe zakończenie, spektakularne bitwy, fascynujące rozwiązania scenariuszowe. A co otrzymaliśmy? Odpowiadam w swoim imieniu i żony.
Zaproponowano nam nudę, rozwlekłe bitwy, odcinek w którym nic nie można było zobaczyć – bitwa pod Winterfell, banalne opowieści w stylu jedna pani powiedziała drugiej pani. Przewidywalne posunięcia scenarzystów, dłużyzny filmowe, ujęcia rodem niby z produkcji fabularnych. Scenariuszowa galopada, by jak najszybciej rozwiązać, zakończyć niektóre wątki. A to oznacza po prostu uśmiercenie kilku bohaterów serii, oczywiście tych, którzy jeszcze zostali przy życiu.
Panowie Benioff i Weiss odpowiedzialni za scenariusz, postanowili unowocześnić całą serię i dodali własne przemyślenia dotyczące demokracji, co jest moim zdaniem szlachetne, ale pasowało do całości jak pięść do nosa. Przyznam się Państwu do tego, że prawdopodobnie jak wielu widzów serii, przewidziałem zakończenie i wcale nie czułem z tego powodu satysfakcji, raczej rozczarowanie, bo miałem nadzieję na zaskoczenie i szeroko otwartą furtkę do kontynuacji w lepszym stylu. Kontynuacji z nowymi scenarzystami, producentami, starymi i nowymi bohaterami. Bo przecież walka o władzę, gra o tron, nie ma końca, to rozgrywka obejmująca całą historię, tę prawdziwą i zmyśloną. Napisałem, że wreszcie skończyła się „Gra o Tron” a może jednak trochę szkoda…
Czas na poważne sprawy, czyli na moje kryminalno-sensacyjne lektury. Tym razem padło na Marka Krajewskiego, mistrza sensacji z Wrocławia i jego nową powieść z lwowskiego cyklu o komisarzu Edwardzie Popielskim, zatytułowaną „Dziewczyna o czterech palcach”. Lubię Krajewskiego i jego powieści ale nie wszystkie i nie zawsze, ostatnio spisywał historię młodego Mocka, ten cykl mnie nieco rozczarował. Ale powrót do Popielskiego coś zmienił, znowu jest fajnie: wyrafinowane rozmowy, morderstwa, zagadki, to jest powieść szpiegowska, więc mamy coś faktycznie nowego, sporo przemocy, interesujące postaci kobiece i lokalne klimaty przedwojennej Polski. Lubię takie literackie zabawy.
Kinoman