Tadeusz Konwicki
W polskiej kulturze trwa seria wielkich pożegnań. Kilka dni temu zmarł Tadeusz Konwicki, pisarz szczególnie mi bliski. Urodził się w roku 1926 w Nowej Wilejce, tej samej miejscowości, co moja Matka. Był wileńskim partyzantem. Po wojnie, podobnie jak wielu młodych ludzi, przeżył fascynację stalinizmem równie potężną jak późniejsze rozczarowanie. Kiedyś zaliczano go do tzw. „pryszczatych”, nowego pokolenia realizmu socjalistycznego, obok Woroszylskiego, Borowskiego czy Brauna, a tytuł debiutanckiej powieści „Przy budowie” mówi sam za siebie. Potem stawał się coraz zagorzalszym krytykiem systemu. W latach 70-tych zaczął ogłaszać swoje utwory poza zasięgiem cenzury, w nielegalnym tzw. „drugim obiegu” pod prawdziwym nazwiskiem, narażając się na szykany władz i zyskując miano „wroga Polski Ludowej”.
I w takiej właśnie postaci zetknąłem się z Jego twórczością. Przyznam, że poprzednie książki lekceważyłem. Hipisujących poetów „epoki późnego Gierka” nie pociągały zawiłości powojennych losów w „Rojstach” czy „Senniku współczesnym”. Także obejrzany gdzieś film Tadeusza Konwickiego „Ostatni dzień lata”, dziś kultowy, uważaliśmy za starą, koślawą ramotę. Cóż – młodość jest głupia i dlatego piękna, czas też płynął trochę inaczej. Aż kiedyś ktoś przyniósł na jedną noc do naszego pokoju w akademiku wydany przez podziemną oficynę „Nova” „Kompleks polski”. Była to zielona, wiązana teczka ze znakiem wydawnictwa, a w niej maszynopis – fioletowe, rozmazane odbitki z powielacza. Czytaliśmy we trzech do rana, podając sobie luźne kartki. Z wypiekami, bo po raz pierwszy wcale nie-heroiczną prawdę o rzeczywistości, odniesioną do wcale nie-bohaterskiej legendy z Powstania Styczniowego. Podobnie było z „Małą Apokalipsą”, najważniejszą, fundamentalną powieścią podziemnej literatury. W tej antyutopii, pokazującej przyszłość PRL-u, Autor w równym stopniu kpi z żałosnego, rozkładającego się państwa, jak i przeidealizowanej, operetkowej opozycji. Pamiętam też zatłoczoną salkę Duszpasterstwa Akademickiego u Jezuitów i charakterystyczny, chrapliwy głos Konwickiego, kończącego spotkanie autorskie :
Jesteście studentami Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie z siedzibą w Toruniu.
I powiem szczerze, że ta wileńszczyzna nęciła mnie w jego książkach najbardziej. Stanowiła literacką, artystyczną projekcję tych wszystkich wspomnień, nawiązań, sentymentów, które w domu na każdym kroku słyszałem od Mamy, Babci, Wujka Lolka. Bo oni, mieszkając w Olsztynku czy w Olsztynie, nigdy naprawdę nie wyjechali ze swojego Wilna i Nowej Wilejki. Dlatego „Kronikę wypadków miłosnych” czytałem wiele razy z coraz większym zachwytem. Później Andrzej Wajda nakręcił na jej kanwie najpiękniejszy polski film nie tylko o miłości, ale też o krainie, której już nie ma… na jawie.
Nie sposób również pominąć filmów samego Konwickiego. Razem z Jerzym Kawalerowiczem napisał scenariusze do „Faraona” wg. Prusa, „Matki Joanny od Aniołów” wg. Iwaszkiewicza i „Austerii” wg. Stryjkowskiego. Reżyserował m.in. „Dolinę Issy” wg. Miłosza i wspaniałą, monumentalną „Lawę”, opowieść o „Dziadach” Mickiewicza.
Ostatnią książkę, retrospektywną prozę pt. „Pamflet na siebie”, Tadeusz Konwicki wydał dwadzieścia lat temu. Potem wycofał się w prywatność. Rzadko zabierał głos, nie chciał – choć mógł – odgrywać głównych ról, nie przybierał – choć mógł – pozy mentora, nie pisał. Może nie znosił oblicza najnowszej polskiej literatury, jej miałkości, próżności, bufonady. Może uznał, że powiedział już wszystko.
Gdy dziś patrzę na półkę z książkami Konwickiego, słyszę słowa bohatera jego autorskiego filmu „Salto” z 1965 roku, wybrzmiewające głosem Zbyszka Cybulskiego:
Człowiek składa się z sumienia, miłości i wspomnień.
Włodzimierz Kowalewski