Literatura i adaptacje filmowe
Wróciłem właśnie z 40., jubileuszowego Festiwalu Filmów w Gdyni. Olbrzymia impreza, prawie dwa tysiące gości, dziesiątki projekcji konkursowych i pozakonkursowych, i cień w postaci śmierci wybitnego reżysera młodszego pokolenia Marcina Wrony.
W konkursie głównym wzięło udział osiemnaście filmów, a wśród nich niewiele było adaptacji literatury. Film coraz wyraźniej zmierza w swoją stronę. Szkoda, bo prawie wszystkie wielkie i legendarne filmy polskiego kina to adaptacje: od „Popiołu i diamentu” wg. Andrzejewskiego, poprzez „Ósmy dzień tygodnia” Hłaski, „Faraona” Prusa, po „Rękopis znaleziony w Sarragosie” Potockiego i „Ziemię obiecaną” Reymonta.
Po festiwalowych kuluarach snuli się jak zawsze wszystkowiedzący krytycy, którzy każdy scenariuszowy bełkot, każdą reżyserską bzdurę, każdy montażowy obsuw tłumaczyli jednym, wypowiadanym z namaszczeniem, argumentem-kluczem: „poszukiwanie nowego języka”. Owszem, poszukiwanie nowego języka to sprawa istotna dla rozwoju każdej dziedziny sztuki. Tyle, że ten „nowy język” powinien jeszcze mieć coś do wyrażenia, a nie być językiem dla samego języka – pulsującym obrazkiem, pustą gierką słów, aktorską konwulsją bez treści.
W konkursie głównym tegorocznego gdyńskiego festiwalu tylko kilka filmów było opartych bądź inspirowanych literaturą. Świetny „Demon” tragicznie zmarłego Marcina Wrony to adaptacja fragmentu dramatu „Przylgnięcie” Piotra Rowickiego, z motywem mającym swoje źródło w słynnym „Dybuku” Szymona Anskiego.
Adaptację znanego utworu przedstawił również Filip Bajon w swoich „Paniach Dulskich”. Prosty zabieg pokazania aktualności „dulszczyzny” opisanej kiedyś przez Zapolską został jednak reżysersko spalony. Na ekranie mylą się postacie i epoki, trudno rozróżnić granice czasowe, wyraźne przesłanie „Moralności pani Dulskiej” gubi się w pędzie dynamicznych scen i korowodzie dialogujących postaci. Może jest tak, że klasycznych tekstów nie powinniśmy ruszać? Są zbyt doskonałe, aby zmieniać ich konstrukcję, poszerzać, sztukować nowe wątki.
Zupełnie inaczej podszedł do zagadnienia adaptacji Borys Lankosz, przenosząc na ekran „Ziarno prawdy”, znakomity kryminał Zygmunta Miłoszewskiego. Film świetnie wyraża powieściową konwencję „noir”, a grający główną rolę Robert Więckiewicz – całą charakterystyczną indywidualność prokuratora Szackiego, zaprojektowaną przez pisarza.
Przyznaję się Państwu, że w tym roku sam zadebiutowałem jako scenarzysta. Przygotowywałem filmową adaptację własnej powieści pt. „Excentrycy”, wyreżyserowaną przez Janusza Majewskiego. Musiałem zatem przełożyć utwór literacki na język filmu, wcale nie ten poszukiwany przez nałogowych awangardystów, ale na istniejący od lat. Było to dość bolesne. Musiałem pozbyć się wątku retrospektywnego „Excentryków” i pożegnać z postacią niejakiego Reichmana, uwodziciela i oszusta. Niektóre postacie musiałem „zawęzić”, zrezygnować z mnóstwa dialogów, scen, miejsc rozgrywania się akcji. Cóż – papier ma swoje prawa, ekran – swoje. Nie porzuciliśmy tylko głównego toku zdarzeń i przesłania, które Janusz Majewski pięknie określił metaforą ze swingowego standardu „On the Sunny Side of the Street” – „idź zawsze po słonecznej stronie ulicy”.
Dość już tego nudzenia o sobie. Właściwie filmowej adaptacji literatury dokonujemy zawsze sami na swój użytek, czytając każdą książkę. Teatru wyobraźni nie zastąpi żaden inny teatr.
Włodzimierz Kowalewski
(łw)