Pewnego razu w Hollywood
Proszę Państwa, przyznaję się natychmiast i nie będę udawał, mam kłopot z tym filmem i ogólnie mam kłopot z filmami Quentina Tarantino.
„Pewnego razu” widziałem dosyć dawno temu, zdecydowanie przed koronawirusem, przed samoizolacją i gdy jeszcze normalnie chodziliśmy do kina. Pewnie minęło już pół roku z okładem, jak obejrzałem najnowszą produkcję Tarantino i proszę mi wierzyć tyle czasu mi zajęło, zmierzenie się z tym filmem i jego przesłaniem. Sporo o nim myślałem i zastanawiałem się co powiedzieć, co napisać.
Zacznę tak, nie należę do największych fanów Tarantino, lubię „Pulp Fiction” i to w zasadzie wszystko jeśli chodzi o dorobek Quentina. Widziałem wszystkie filmy, lubię jego aktorów, lubię filmowe dykteryjki, stylizacje, cytaty filmowe, cieszę się gdy z filmowej nicości, ktoś solidnie zapomniany pojawia się na ekranie i do tego gra znakomicie. Co świadczy o tym, że w Hollywood nie ma sprawiedliwości, tylko łaska na pstrym koniu. Dzisiaj grasz w kilku filmach, a już jutro nikt o tobie nie pamięta i ewentualnie możesz zagrać w pilocie serialu, który i tak przepadnie, zostaje rynek reklamowy i talk show telewizyjny, gdzie można wygadywać ewidentne bzdury. Tarantino pomógł wielu zapomnianym aktorom i wprowadził do kin, typowe B-klasowe opowieści filmowe nawiązujące do włoskich westernów, kina sensacyjnego lat 60-tych i 70- tych. Krytycy początkowo je polubili, potem zaczęli kręcić nosami, bo Tarantino stał się manieryczny, opowiadający zawsze tak samo podobne historyjki. Też tak myślę i po prostu w większości, zdecydowanej większości jego filmy mnie nudziły.
Natomiast z „Pewnego razu w Hollywood” mam problem, bo film prawie mi się podobał, zdecydowanie za długi i ewidentnie potrzebuje cięć montażowych. Świetna rola Pitta, zasłużony Oscar, doprawdy niezły DiCaprio, dziwaczny Al Pacino, urocza Margot Robbie, Kurt Russell taki sam jak zawsze a przecież jest dobrym aktorem, no i Rafał Zawierucha w roli Romana Polańskiego. Przecież film powinien się ułożyć, poskładać do kupy, a nie udało się. Dłużyzny, niepotrzebne wątki, jakby zgubione przez reżysera i producentów, niezły nastrój filmu i gadżety z tamtych czasów, końca lat 60-tych, oczywiście niezła muzyka i ironiczne podejście do magii kina, do Fabryki Snów sprzed wielu lat, to wszystko doceniam i już, ale czekałem na coś innego, sam nie wiem na co, ale na zdecydowanie inny film. Nie tylko opowieść o utraconej niewinności, jakże typowej dla amerykańskich nostalgicznych wspomnień. Tak to mogą być wspomnienia podrasowane niby wspólną pamięcią hollywoodzko-hippisowską, ale to też po prostu mogą być wymyślone wspomnienia o czasach, które były zupełnie inne. Oczywiście szaleństwo, geniusz twórców, stracone złudzenia i niezarobione pieniądze występują pod każdą szerokością geograficzną, nie tylko w Stanach, przynajmniej są to uniwersalne niby wartości.
„Pewnego razu” można zobaczyć, ale z odpowiednim dystansem, bez zauroczenia legendami amerykańskiego kina, zostawiając na boku pomysły na kino Quentina Tarantino, patrząc na świat poprzez pryzmat tego, co nas otacza od pewnego czasu. Latem jak zwykle wracam do Szwejka.
Kinoman