Legenda Stachury
„Słoneczny chłopiec” – tak nazywał go Jarosław Iwaszkiewicz. W samym środku upalnego lata minęła 34. rocznica samobójczej śmierci Edwarda Stachury, pierwszej po Marku Hłasce legendy literatury epoki PRL-u. Pisarza, którego nie tylko twórczość, ale również biografia wyraża paradoksy, sprzeczności i ból tamtych czasów.
Stachura urodził się krótko przed wojną we Francji, w rodzinie polskich emigrantów. Co ciekawe, podobno płynnie opanował ojczysty język dopiero we francuskiej szkole, na dodatkowych lekcjach dla Polaków. W końcu lat 40-tych wrócił z rodzicami do kraju, osiadając na gospodarstwie w Łazieńcu niedaleko Aleksandrowa Kujawskiego i Ciechocinka. Z literaturą zetknął się jako uczeń ciechocińskiego liceum. Do wyższej klasy uczęszczał tam wtedy także Janusz Żernicki, późniejszy twórca artystycznego ruchu „Orientacja Poetycka „Hybrydy”. Żernicki po latach pisał o swoim młodszym koledze otwarcie:
Już wówczas miał skłonności do mitomanii. Opowiadał np. o ojcu goniącym go z siekierą czy o strasznej biedzie w ich domu. Wiedział, że szokowało to słuchaczy. Był niesforny i jako aktywiście ZMP polecono mi się nim zająć.
Potem nastąpiły studia romanistyczne na KUL-u i Uniwersytecie Warszawskim, publikacje prasowe i rosnące zainteresowanie środowisk literackich. Pierwszy tomik wierszy pt.„Dużo ognia” wydany w roku 1963., od razu postawił Stachurę w rzędzie najwybitniejszych poetów młodego pokolenia. W poemacie „Po ogrodzie niech hula szarańcza”, w opowiadaniach i powieściach „Falując na wietrze”, „Całej jaskrawości” czy słynnej „Siekierezadzie” stworzył własnego bohatera – samotnika-idealistę, wolnego włóczęgę, zbuntowanego przeciw obłudzie i złu świata. Pisał znakomicie, był popularny popularnością autora z wyższej półki, nie dla wszystkich; był bardzo sugestywny. Do tego stopnia, że duża część młodych czytelników uznała jego kreacje za wzór postawy życiowej, który chciała urzeczywistniać w praktyce.
I w tym momencie zaczynało się dziać coś niedobrego. Okazywało się, że Stachurowskie ideały wolności i wiecznej wędrówki nijak nie przystają do rzeczywistości PRL. Zwykły młody człowiek z małego miasteczka włóczący się po Francji, Meksyku raz wszędzie tam, gdzie go oczy poniosą, to w tamtych czasach absurd, i to bardzo drażniący – jakby nie było „żelaznej kurtyny”, paszportów skąpo udzielanych przez władze, obowiązków meldunkowych i nakazów pracy.
Również życie samego Stachury kontrastowało z treścią jego książek. Niewątpliwie odruchem serca wielbił prostolinijność, autentyczność i szczerość, ale na co dzień żył w światku warszawskiego establishmentu. Zdobywał wpływy i stypendia zagraniczne, coraz mocniej zakorzeniony w środowisku ludzi znaczących, tuzów literatury, znanych aktorów. Tylko czasem wyrywał się na prowincję, śpiewał piosenki o prostocie, pięknie i uczciwości, grał rolę wolnego barda; okazuje się, że również przed samym sobą.
Rozdarcie to doprowadziło z czasem do choroby psychicznej. Przestał pisać, podobno rozdawał pieniądze na ulicy, wystąpił z elitarnego wówczas Związku Literatów Polskich, motywując to „zaprzestaniem działalności literackiej”. Coraz bardziej odczuwał zawiedzioną miłość do świata i ludzi, mocno i prawdziwie jak w pożegnalnym wierszu pt. „List do pozostałych” :
bo to wszystko wygląda że absurdem jest
Bo wszystko tu niszczeje, gnije i nie masz tu nic trwałego poza tęsknotą za trwałością,
Bo już nie jestem z tego świata i może nigdy z niego nie byłem.
Widziałem Stachurę na spotkaniu autorskim w dawnym olsztyńskim EMPIK-u przy ul.1-Maja. Od stóp do głów ubrany w brandowy blue-jeans, jeden za drugim palił papierosy w szklanej fifce. Nie podobało mi się to, co mówił, bo szydził z muzyki rockowej, a dla mnie, wtedy licealisty, to była świętość. Moja fascynacja twórczością Stachury przyszła kilka lat później, już po Jego śmierci; była intensywna i krótka. Pozostał jednak po niej morał:
Życia nie można zastępować literaturą, literatury życiem. Albo inaczej – może jednak można, tylko trzeba pamiętać o ich cienkiej, chytrze ukrytej i niebezpiecznej granicy. Tego uczy nas los nie tyle zapomnianego, co nie pamiętanego już powszechnie poety.