Umberto Eco
19 lutego zmarł w Mediolanie Umberto Eco, filozof, historyk, pisarz. Kontrowersyjny dla środowisk akademickich, nie uhonorowany Nagrodą Nobla – był jedną z osobowości wywierających największy wpływ na europejską kulturę przełomu XX. i XXI. wieku. Przede wszystkim na literaturę, polską również. Bez niego nie byłoby Dana Browna, Harry Pottera, nie byłoby nowej fali magicznego realizmu, która u nas objawiła się na początku lat 90-tych w twórczości ówczesnych debiutantów – Olgi Tokarczuk, Manueli Gretkowskiej, Krzysztofa Myszkowskiego i innych.
Umberto Eco nie zwyciężał na listach bestsellerów, chociaż wyjątkiem jest opublikowana w roku 1980 powieść o pięknie brzmiącym oryginalnym tytule „Il nome della rosa”. U nas „Imię róży” wydano siedem lat później, w związku z popularnością słynnej ekranizacji Jean’a-Jacques’a Annaud z Sean’em Connery w roli głównej. Film, choć do dziś budzący podziw, wspaniale zrealizowany w plenerach Abruzji i wnętrzach niemieckiego klasztoru Eberbach, mocno spłyca wymowę powieści, ograniczając się przede wszystkim do wątków kryminalnych i społecznych.
Natomiast powieściowe „Imię róży”, wzorem dawnej literatury, pod kostiumem artystycznym skrywa filozofię, estetykę, dyskurs historyczny, teologiczny i nawet życiowy manifest Autora.
Stary mnich Adso z Melku wspomina młodość, zimę roku 1327, kiedy wraz ze swoim duchowym mistrzem, franciszkaninem Wilhelmem z Baskerville, przybył do zagubionego w górach benedyktyńskiego opactwa. Może to Monte Cassino, najważniejszy wówczas ośrodek benedyktynów we Włoszech? W opactwie ma się odbyć dysputa na temat ubóstwa Chrystusa. Zanim jednak do niej dojdzie, miejscem tym wstrząsa szereg zbrodni – giną mnisi zajmujący się przepisywaniem ksiąg. Mistrz Wilhelm, jak detektyw z powieści kryminalnej, zajmuje się śledztwem. Przyczyną okazuje się księga o zatrutych stronicach, największy skarb pilnie strzeżonej i doskonale ukrytej biblioteki klasztornej. Jest to poświęcony komedii, legendarny II tom „Poetyki” Arystotelesa, o którym tak naprawdę do dziś nie wiadomo, czy w ogóle istniał. Wielki starożytny filozof, na którego fundamencie oparła się nauka Kościoła, miał tam dowodzić, że śmiech i wesołość stanowią o boskim źródle człowieczeństwa na równi z rozumem i moralnością. W tym samym czasie narrator Adso zakochuje się w bezimiennej wiejskiej dziewczynie. To krótki przebłysk w jego ascetycznym mnisim życiu – ale aż do ostatnich dni będzie pamiętał jej anielską twarz.
„Imię róży” można także czytać jako wykład o nowej współczesnej powieści, i potwierdza się to w całym mnóstwie utworów literackich dzisiejszych czasów. Później taką literaturę coraz częściej zaczęto nazywać „postmodernistyczną”, tak jak całą kulturę przełomu wieków. Zrywała ona z awangardyzmem, mieszały się w niej dawne gatunki, w dowolny układ komponowały się tradycyjne konwencje literackie. O „Imieniu róży” ani o powieściach pisanych w podobnym duchu nie można już powiedzieć, że są „obyczajowe”, „historyczne”, „kryminalne” albo „katastroficzne” czy „romansowe” itd.
Mnie samego lektura Umberto Eco, także innych jego utworów, np. „Wahadła Foucaulta”, przekonała, że powieść współczesna nie musi być powieścią nowoczesną. Bohater nie musi być pozytywny, negatywny, nawet jednoznaczny – bo zaprzecza to złożoności ludzkiej natury. Literatury nie tworzy się dla puenty, dla przekazania wiedzy, tylko dla przeżycia, dla metafory, dla prywatnej, nawet intymnej refleksji każdego odbiorcy. Czy takie przesłanie dotarło do ogółu czytelników? Chyba nie bardzo. Dowodem na to swoiste „zamykanie się” literatury artystycznej i wystawy oraz rankingi księgarń, gdzie obserwujemy wielki powrót popularnych gatunków tradycyjnych.
W ostatecznym rachunku twórczość Umberto Eco świadczy o tym, że idee artystyczne zawsze mają swój dalszy ciąg i nigdy nie zatrzymają się pod ścianą. Nie wierzmy, że wszystko już było. Bo to, co w kulturze było, nie przemija i zawsze wraca, choć często okrężnymi drogami.
Włodzimierz Kowalewski