Biblioteczka książek zapomnianych: „Wspólny pokój” Zbigniewa Uniłowskiego
Przez całe ubiegłe wakacje proponowałem Państwu czytanie polskiej klasyki, a w tym roku, u progu upalnego lipca – „biblioteczkę książek zapomnianych”. Upał sprzyja lekturze, może nawet bardziej niż deszcz. „Książek zapomnianych” jest wiele, także takich, które kiedyś zabłysły jako „odkrycia”, „rewelacje” i „bestsellery”, a potem nagle znikały w zbiorowej niepamięci.
W moich czasach studenckich wielki renesans przeżywała legendarna powieść Zbigniewa Uniłowskiego pt. „Wspólny pokój”. Na fali mody na dwudziestolecie międzywojenne kilkakrotnie ją wznawiano, pisano o niej szkice krytyczne, doczekała się też drugiej ekranizacji w telewizyjnym serialu Grzegorza Warchoła „Życie Kamila Kuranta”. Po raz pierwszy sfilmował ją Wojciech Has w roku 1959.
Zbigniew Uniłowski to taki Marek Hłasko lat międzywojennych. „Dzikie dziecko” literatury, realista, skandalista, o błyskotliwej, lecz krótkiej karierze. Sierota, bez wykształcenia, od dzieciństwa pracował jako posłaniec, handlował dewocjonaliami, nosił cegły na budowach. W znanej warszawskiej restauracji „Astoria”, gdzie został w końcu pomocnikiem kelnera, zauważył go sam wybitny kompozytor Karol Szymanowski. Literacki mit głosi, że chłopak za bufetem tak się zaczytał w powieści Conrada, że zapomniał o Bożym świecie i nie słyszał poleceń szefa. Naprawdę jednak zadziwiał swoimi inteligentnie złośliwymi ripostami na zaczepki i dowcipasy podpitego towarzystwa. W ten sposób poznał m.in. Zofię Nałkowską oraz autorów z kręgu pisma „Kwadryga”, niebawem w prasie literackiej pojawiły się jego pierwsze opowiadania.
Gdy w roku 1932 ukazał się „Wspólny pokój”, Uniłowski miał zaledwie 23 lata. Był więc młodym pisarzem z prawdziwego zdarzenia, zupełnie inaczej niż w dzisiejszych czasach. Powieść od razu przyniosła Autorowi rozgłos i od razu stała się skandalem – towarzyskim, obyczajowym, politycznym. Już po trzech tygodniach skonfiskowała ją cenzura – za rzekome propagowanie pornografii. W samej sferze problematyki można „Wspólny pokój” odnieść do wydanej w tym samym roku „Kariery Nikodema Dyzmy” – tyle że pokazuje społeczeństwo niejako od „drugiego końca”.
Bohater, Lucjan Salis, początkujący pisarz, wprowadza się do zatłoczonego pokoju przy ulicy Nowiniarskiej 8, był to prawdziwy warszawski adres kolegi Uniłowskiego, poety Stanisława Ryszarda Dobrowolskiego. Mieszka tam już dwóch studentów z prowincji, poeta Zygmunt, jego brat komunista Mieciek, dołącza do nich „Dziadzia” – naprawdę prozaik Stanisław Maria Saliński. Dla pikanterii niewielki pokój obok zajmują dziewczyny – Felicja, sprzedawczyni ze sklepu mięsnego i Teodozja, uczennica szkoły dla akuszerek. W dusznej atmosferze, ścisku, nie najpiękniejszych zapachach rozgrywają się dramaty artystów-nieudaczników, inteligentów bez perspektyw, prowincjuszy marzących o życiowym awansie. Wszystko w aurze groteski, czarnego humoru, jednocześnie jak na realistycznym, pełnym szczegółów, krwistym obrazie tamtej rzeczywistości. W tle przesuwają się artystyczne i nieartystyczne knajpy Warszawy – mała i duża „Ziemiańska”, „U Wróbla”, „Pod Merkurym”, przeciągają lekko tylko zakamuflowane sławne postacie – Tuwim, Gałczyński, Sebyła, Szenwald, tłumacz Boye. O wszystkich Uniłowski pisze bez eufemizmów, z porażającą szczerością. I pewnie to było przyczyną uznania powieści za paszkwil i doprowadziło do tak ostrej ingerencji cenzury. Kończącą powieść śmierć głównego bohatera, jego niby-przyjaciel kwituje cynicznie:
Stało się to, co miało się stać. Umarł, ot i to wszystko. Kariera Uniłowskiego rozwijała się szybko. Dostrzegane i szeroko komentowane opowiadania publikowały elitarne „Wiadomości Literackie”, był stypendystą MSZ w Brazylii, pędził bujne życie towarzyskie w Warszawie i Zakopanem, pracował nad współczesną powieścią obyczajową „Dwadzieścia lat życia”, której zdążył napisać pierwszy tom. Zmarł nagle jesienią 1937 roku, mając 28 lat, w wyniku powikłań po zwykłej grypie. Nikt w warszawskim środowisku nie mógł w tę śmierć uwierzyć.
Dziś o „Wspólnym pokoju” Zbigniewa Uniłowskiego pamiętają już chyba tylko historycy. Sięgajmy do biblioteczki książek zapomnianych.
Włodzimierz Kowalewski