Stan zagrożenia – recenzja Magdaleny Śleszyńskiej
Wszystko zaczyna się od labiryntu, w który wchodzimy pojedynczo. W korytarzu stajemy przed kartkami, na których możemy zapisać, jakie są nasze lęki, jakie nadzieje. Ciekawa jestem, jaki spis powstanie. I na ile byłby inny, gdyby przez labirynt przechodziło się po obejrzeniu spektaklu.
Człowiek na świecie jest sam – wiedzą to wszyscy filozofowie, piszą o tym poeci. Człowiek jest sam i chociaż może komunikować się z innym człowiekiem, zawsze pozostanie samotną, pojedynczą wyspą. A gdy do poczucia samotności dodamy jeszcze lęk przed obcym i nieznanym, powstaje zabójczy dla nas koktajl.
O samotności i lęku przed obcym jest sztuka W stanie zagrożenia Falka Richtera. O piekle, które tworzymy sobie sami, poświęcając wszystko dla złudnej wizji raju, dostatniego, bezpiecznego, naszego miejsca na ziemi.
Bohaterami dramatu są Kobieta, Mężczyzna i Chłopiec. Żyjący na strzeżonym, ekskluzywnym osiedlu, oddzielonym od reszty miasta, powinni czuć się bezpiecznie, a jednak staje się odwrotnie – izolacja od zwykłego świata sprawia, że ten świat wydaje się coraz groźniejszy. Podstępnie kiełkuje w nich paraliżujący strach przed utratą z trudem zdobywanego statusu, przed ludźmi za ścianą, oknem, płotem, strach przed nieznanym. U bram stoją obcy, chcący nocami wedrzeć się i zniszczyć to idealne, dostatnie życie.
W 2007 roku, kiedy powstawał dramat Richtera, i dwa lata później, w roku polskiej prapremiery, te osiedla, a może raczej getta dla zamożnych i lepszych, gdzie zwykły człowiek nie ma wstępu, dopiero u nas powstawały. Dzisiaj są budowane nie tylko w największych i najbogatszych miastach; ale też „W stanie zagrożenia” stało się aktualne z innego powodu – dzisiaj, kiedy to Europa okazała się być takim właśnie godnym pożądania bogatym osiedlem. Boimy się obcych, którzy chcą przedostać przez oddzielający nas płot, chcą zamieszkać z nami, odebrać nam status lepszych.
Piekło to inni, chce się powtórzyć za Sartrem, ale gdzieś w tyle głowy zaczyna pobrzmiewać odpowiedź T. S. Eliota – piekło to my. Sami dla siebie jesteśmy największym wrogiem.
Olsztyńska inscenizacja sztuki Falka Richtera to przede wszystkim wielka rola Marzeny Bergmann. Grana przez nią Kobieta balansuje ciągle na granicy histerii, wciąga widza w swój świat paranoi i urojeń, jest przerażająca i odpychająca, czasem potrafi niespodziewanie rozbawić, by chwilę potem obudzić współczucie. Cieszę się z tej roli, bo mam wrażenie, że po raz pierwszy od lat aktorka miała szansę pokazać pełnię swoich możliwości.
Partnerujący jej panowie – Grzegorz Gromek jako Mężczyzna i Dominik Jakubczak jako Chłopiec są tłem, dobrze współbrzmiącym akompaniamentem.
Świetnym dopełnieniem całości jest muzyka, chociaż gdybym mogła mieć wpływ na cokolwiek, ściszyłabym ją nieco, przede wszystkim w pierwszej scenie. Siedziałam ogłuszona w piątym rzędzie, współczując tym, którzy usiedli niżej, a więc i bliżej głośników.
Mieszane uczucia mam co do scenografii, bo jest w niej kilka dobrych pomysłów, ale i kilka całkiem dla mnie niezrozumiałych (chociaż tłumaczą je niemałe możliwości techniczne Sceny Margines). W pustej przestrzeni niemal pozbawionej rekwizytów wszystko powinno być do końca przemyślane, nie jestem pewna czy tak było w tym przypadku.
Smutna i przygnębiająca to sztuka. Pokazująca nam nasze lęki. Warto zobaczyć czego się boimy, co jest najstraszniejsze w nas samych.
(mslesz/bsc)