Magdalena Śleszyńska ocenia festiwal Demoludy
To był dobry festiwal, chociaż rozumiem pojawiające się głosy rozczarowania – Demoludy przyzwyczaiły nas do wielu ciekawych zdarzeń, poza tym zdobyta w tym roku Międzynarodowa Nagroda Wyszehradzka i związany z tym zastrzyk finansowy, budziły nadzieje na to, że dziać się będzie jeszcze więcej i jeszcze barwniej.
A jednak było dość skromnie. Do Olsztyna przyjechało pięć spektakli, tylko dwa teatry z zagranicy, odbyła się jedna wystawa (dwie, jeśli wliczyć też tę na Scenie Margines, której wernisaż miał miejsce trzy dni wcześniej). Do tego cztery czytanki… przepraszam, czytania performatywne, olsztyńska produkcja, czyli W stanie zagrożenia i oczywiście spotkania z realizatorami.
Było więc skromniej niż w poprzednich latach i to właściwie jedyny zarzut, jaki pojawiał się w rozmowach widzów.
Gdybym miała stworzyć bardzo subiektywną listę kolejności, za najlepszy i najsłabszy spektakl uznałabym dwie propozycje czeskiego Teatru Na zabradli. Velvet Havel to rzecz poruszająca, zabawna, świetnie zagrana i doskonale opowiedziana. Druga sztuka, Divadlo Gocar, chociaż realizacyjnie podobna, z niemal tą samą obsadą, wypadła dużo słabiej. Nie byliśmy chyba przygotowani na spektakl tak hermetyczny, zagrany trudną do zrozumienia manierą, zilustrowany niełatwą, chociaż nagradzaną muzyką. Trzej słynni architekci przedwojennej Pragi przegrali po prostu z kochanym także u nas Vaclavem Havlem.
Ciekawe, chociaż skrajnie różne były dwa polskie przedstawienia – głośny i tłoczny koncert Variete i kameralna Rewolucja Balonowa. Bal, czyli wieczór zapoznawczy, przygotowany przez wrocławski Teatr Muzyczny Capitol jest… bardzo wrocławski, czyli wpisujący się idealnie w obowiązującą od lat estetykę Przeglądu Piosenki Aktorskiej, na który był zresztą przygotowywany. Warto przypomnieć, że podczas Demoludów muzykom i tancerzom towarzyszyli olsztyńscy seniorzy, członkowie grupy teatralnej Uniwersytetu III Wieku.
Skromna, dwuosobowa Rewolucja Balonowa była prawdziwą ucztą dla tych, którzy urodzili się przed 1982 rokiem. To po prostu podana w słodko-gorzkich pigułkach historia przemian tamtej dekady, widziana oczami dorastającego dziecka. Zabawna, wzruszająca, bardzo sentymentalna.
Najbardziej reklamowanym, przygotowanym z największym rozmachem był spektakl węgierskiego teatru – Maria Stuart Fryderyka Schillera. Dziwny to spektakl, wymykający się jednoznacznym ocenom. Dojrzałe aktorstwo pomieszane z niemal wodewilowym efekciarstwem. Klasyczna scenografia (nareszcie porządna scenografia, usłyszałam gdzieś za plecami, kiedy podniosła się kurtyna) i dziwnie nie pasujące do niej kostiumy, częściowo współczesne, częściowo stylizowane na koniec XIX w. Świetne, wstrząsające sceny wymieszane ze scenami niemal farsowymi. Momentami trudno było się zorientować, czy oglądamy komedię, czy dramat… a niewątpliwie prawdziwym dramatem było polskie tłumaczenie tekstu, pełne nie tylko literówek, ale przede wszystkim zwykłych błędów językowych.
Na tle propozycji gości Demoludów doskonale wypadły nasze, olsztyńskie propozycje – zarówno sztuka W stanie zagrożenia, do obejrzenia której zachęcałam państwa tydzień temu (i nadal zachęcam) jak i przygotowywane na gorąco, czytane współczesne teksty, z minimalnie zaznaczoną dramaturgią, w skromnej scenografii. To, że niektóre z nich zaistniały na scenie w formie niemal gotowej do wystawienia, jakby tylko kilku prób brakowało do premiery, świadczy o jakości całego zespołu olsztyńskiego teatru.
Czy czegoś w IX edycji Demoludów zabrakło? Chciałoby się więcej. Więcej teatrów z naszego demoludowego kręgu, więcej imprez towarzyszących. Pomysł na ten festiwal jest świetny i nadal bardzo nośny, w zmieniającej się ostatnio Europie nabierający kolejnych odcieni. Warto go pielęgnować, nie dać się rutynie, udoskonalać. Bo jest się czym chwalić.
(mslesz/bsc)