Listy Marka Hłaski
Esther – musisz powiedzieć, gdzie ja jestem, musisz powiedzieć mi, czy chcesz być ze mną czy nie, czy mnie kochasz, czy nie. Jeżeli nie jesteś w stanie okazać mi miłości, okaż mi miłosierdzie (…).
Te namiętne, egzaltowane słowa nie pochodzą wcale z dialogu młodopolskiego dramatu, ale z jednego z listów Marka Hłaski, uważanego za nihilistę „mocnego człowieka” naszej literatury i jej największej legendy II połowy XX. wieku. Gdyby żył, w tym roku obchodziłby 80. urodziny. Niedawno minęło 45 lat od jego śmierci.
Właśnie w związku z tą rocznicą Andrzej Czyżewski, kuzyn Hłaski i autor jego wnikliwej biografii pt. „Piękny dwudziestoletni”, opublikował najobszerniejszy jak do tej pory tom korespondencji Pisarza. Wybór zawiera 263 listy do matki, Jerzego Giedroycia, Sonji Ziemann, Agnieszki Osieckiej i kilkorga innych ważnych dla jego życia osób.
Nie wiem, jak Państwo, ale ja zawsze lubiłem czytać listy wybitnych ludzi. Odsłaniają kulisy i racje ich dokonań, ale też – co tu ukrywać – zaspokajają istniejącą chyba w każdym ciekawość co do cudzej prywatności. Szczególnie listy pisarzy, bo inni, z mniejszym talentem do pióra, potrafią czasem zadręczyć sobą i swoimi sprawami. Z Markiem Hłasko mam jednak kłopot. Nie potrafiłem i po tej obszernej lekturze nadal nie potrafię dokładniej rozpoznać, wyraźniej zobaczyć bohatera kłębiącej się tam gmatwaniny faktów, porywów i zaniechań, sukcesów i kompletnych życiowych dołów. Wacław Zbyszewski, emigracyjny dziennikarz, pisał kiedyś o nim tak:
Był to człowiek nieustabilizowany, szukający draki i kłótni, wrzaskliwy, męczący, nierówny, obraźliwy, źle wychowany: co mówię „źle”? – zupełny dzikus, bez cienia jakiegokolwiek obycia. (…) Ale talent miał (…) wściekły, olbrzymi.
Listy ukazują jednak autora „Pierwszego kroku w chmurach” od zupełnie innej strony. Przede wszystkim jako osobowość niespotykanie uczuciową, o wrażliwości delikatnej, wręcz chorobliwej, czułej na najmniejszy podmuch chłodu. Kochali się w nim mężczyźni, choćby Jerzy Andrzejewski, a dowód na to znajdujemy w listach, mimo że ta sfera jego życia nigdy nie została jednoznacznie i wprost określona. Kochały się kobiety. Jego żoną była piękna Sonja Ziemann, wielka gwiazda zachodnioniemieckiego kina lat 50-tych. W dużej mierze dzięki tym sensacyjnym zaślubinom dwojga ludzi z obu stron „żelaznej kurtyny”, Hłaską zainteresowała się opinia publiczna Zachodu. Przed opuszczeniem Polski jego wielką miłosną pasją była Agnieszka Osiecka, którą zdradzał, ale też pisał listy pełne emocji i napięć. Zresztą, imion kobiecych fascynacji pojawia się w tej korespondencji przynajmniej kilka.
Jednak największą tkliwością otacza Hłasko matkę, z którą koresponduje bez przerwy od wyjazdu z PRL w roku 1958 aż do ostatniej kartki wysłanej w maju roku 1969 z Jerozolimy, na kilka dni przed powrotem do Europy i nagłą śmiercią w Wiesbaden. Szczególne wrażenie robi list, wysłany do matki po śmierci ojczyma, gdzie niespodziewanie objawia się religijność autora „Bazy sokołowskiej”:
Nikt Ci nie może zabrać tego wszystkiego dobrego, co z nim przeżyłaś, i nie popadaj w zwątpienie i rozpacz; pamiętaj o tym, że tylko Bóg jest jedyną istotą, która może kochać wiecznie.
Znaczenie Marka Hłaski we współczesnej literaturze trudno przecenić. Bezwiednie ukształtował język i model artystyczny nowoczesnej prozy aż do początku XXI w., kiedy najmłodsi autorzy zwrócili się ku Gombrowiczowi. Poprzez własny mit stworzył też wizerunek pisarza na miarę czasów – twardego, cynicznego faceta w skórzanej kurtce i z papierosem sterczącym z kąta ust, katującego mocny alkohol i kontestującego rzeczywistość. Wzorzec powielany przez całe pokolenia bardziej lub mniej udanych naśladowców, nazywanych potem „hłaskoidami”.
Która twarz Marka Hłaski jest zatem tą prawdziwą? Anielski wrażliwiec czy bezkompromisowy twardziel, gotowy w każdej chwili dać po pysku? A może to tylko maski, jedne z wielu, jakie przybierał? Jeśli tak – to co kryje się pod nimi?
Włodzimierz Kowalewski