Czarny Anioł – opowieść o Ewie Demarczyk
„Czarny Anioł. Opowieść o Ewie Demarczyk” – taki tytuł nosi książka Angeliki Kuźniak i Eweliny Korpacz-Oboładze niedawno wydana przez krakowski „Znak”. Słowo „opowieść” jest bardzo trafne, ponieważ prawdziwej biografii Wielkiej Artystki z wielu powodów po prostu napisać się nie da, przynajmniej na razie. Przeczytałem tę „opowieść” jednym tchem, chociaż nie znalazłem w niej niczego, o czym bym wcześniej nie wiedział. Zachęcam do tego samego zwłaszcza młodszych z Państwa, dla których postać i osobowość Czarnego Anioła Krakowa wymyka się już poza granice pamięci.
Kilka dziesiątek lat temu obecność Ewy Demarczyk we współczesnej polskiej kulturze była oczywistością. Oznaczała poziom najwyższy, jaki tylko można sobie wyobrazić, ale też dystans – czasem nawet bolesny – wobec publiczności i mediów, poza tym: wyjątkowość, tajemniczość, doskonałość. Proszę sobie włączyć np. dostępny w internecie recital z Poznania, z 1980 roku. Sceniczny mrok, z którego tylko na chwilę wyłaniają się sylwetki muzyków, ta mimika twarzy Artystki wyrażająca emocjonalną jedność ze światem śpiewanych wierszy, te słowa-dźwięki, w których już nie akcenty, nie intonacje, ale poszczególne fonemy musiały być szlifowane latami. Określenia „pieśniarka”, „piosenkarka”, „wokalistka” nie mają tu zastosowania. To było niezwykłe zjawisko sublimujące jednocześnie poezję, muzykę i teatr, jeżeli z kimkolwiek porównywalne, to z legendami tej miary, co Gisela May z Brechtowskiego „Berliner Ensemble” czy Juliette Greco, muzą paryskich egzystencjalistów śpiewającą teksty Jeana Paula Sartre’a.
Ewa Demarczyk zadebiutowała w krakowskich kabaretach na początku lat 60-tych ubiegłego wieku. Szybko stała się gwiazdą „Piwnicy Pod Baranami”. Śpiewała prawie wyłącznie utwory najwybitniejszych poetów. Na festiwalu w Opolu zrobiła furorę „Karuzelą z madonnami”, brawurowo napisaną przez Zygmunta Koniecznego do słów Mirona Białoszewskiego, a potem „Grand Valse Brillante” z „Kwiatów polskich” Tuwima. Jako pierwsza śpiewała Pawlikowską-Jasnorzewską, Leśmiana a nawet – co wywołało odruch zgorszenia – fragment kroniki Galla Anonima o cudownych narodzinach Bolesława Krzywoustego. Sięgnęła też po kilka wierszy Krzysztofa Kamila Baczyńskiego – od radosnego „Na moście w Avignon” po tragiczne „Niebo złote ci otworzę” – powodując wydobycie z zapomnienia i szersze zainteresowanie jego twórczością. Zresztą, bez Demarczyk nie byłoby nurtu zwanego „poezją śpiewaną” kontynuowanego po dziś dzień przez liczne zastępy bliższych i dalszych naśladowców o różnej skali talentu, najczęściej nudnych i niewiarygodnych. Ale to na jej koncercie, także za sprawą czaru brzmień i aranżancji zespołu, zainspirował się naśladowca najbardziej twórczy i najwybitniejszy – Marek Grechuta. Przyznawał to później z dumą w wielu wywiadach.
Autorki „Opowieści o Ewie Demarczyk” starają się oczywiście pisać też o jej trudnym życiu osobistym i o charakterze – wybuchowym, konfliktowym, przyczynie niezrozumiałych zachowań i nielogicznych decyzji. Stała na progu światowej kariery – nie podpisała jednak dwuletniego kontraktu do paryskiej „Olympii”, o który błagał ją dyrektor Bruno Coquatrix. Nie udzielała wywiadów, nagrywała niechętnie, nie chciała wydawać płyt. Nie do pomyślenia, że dorobek gwiazdy tak olbrzymiego formatu to zaledwie trzy płyty – w tym jedna podwójna koncertowa i jedna wydana w Związku Radzieckim, gdzie po rosyjsku śpiewa wiersze polskich poetów, a rosyjskich po polsku.
Pod koniec lat 90-tych, po serii konfliktów z władzami o kolejne siedziby jej zespołu, Ewa Demarczyk całkowicie wycofała się ze sceny i życia publicznego – w atmosferze niedocenienia, ignorancji, urzędniczej bezmyślności. Podobno mieszka w swoim domu w Wieliczce, lecz tak naprawdę – nie wiadomo gdzie przebywa. Nikt nie ma z nią kontaktu, najbliżsi milczą, autorkom książki również nie udało się do niej dotrzeć.
Zostały nagrania. Ale co z tego – gdy ich słuchamy, czujemy tylko, ile straciliśmy.
Włodzimierz Kowalewski