Biblioteczka książek zapomnianych: ,,Krótkie dni” Włodzimierza Paźniewskiego
Dziś w wakacyjnej biblioteczce książek zapomnianych „Krótkie dni” – powieść Włodzimierza Paźniewskiego. Ukazała w roku 1983. Okropnie wspominam ten czas. Niby ostatni rok stanu wojennego, ale atmosfera dołująca i paskudna, poczucie upokorzenia, kompletnej beznadziei. I w tej ponurej aurze książka z kategorii nowej polskiej prozy – jak nagle zapalona czarodziejska lampa, skrząca się niezwykłymi barwami.
O Paźniewskim słyszałem wtedy tylko trochę. Wiedziałem, że dziesięć lat przede mną ukończył te same studia – polonistykę na toruńskim UMK, że kiedyś krótko pracował jako nauczyciel w Ciechocinku, a także – że był nowofalowym poetą. Może nie tak sławnym jak Lipska, Zagajewski czy Barańczak, ale znanym z publikacji w prasie i wydanego książkowo eseju-manifestu grupy „Kontekst”. Powtarzaliśmy sobie nawet jako przykład dość wybrednej estetyki cytat z jego wiersza, który brzmiał mniej więcej tak: Karabiny powtórzyły wyćwiczoną na poligonach formułę śmierci.
Natomiast „Krótkie dni” Paźniewskiego zaskoczyły wszystkich. Po pierwsze – były epicką, pełną klimatu, smaków, i wspaniałych postaci opowieścią o południowych kresach międzywojennej Rzeczypospolitej. Po drugie, dlatego że ten niepoprawny wówczas politycznie, kresowy mit przeszedł przez cenzurę. W ogóle mam dylemat co do PRL-owskich cenzorów. Dopuszczając do druku rzeczy, o których się nie śniło w innych krajach tzw. „obozu socjalistycznego”, musieli albo zupełnie nie rozumieć tego, co czytają, albo – wręcz przeciwnie.
„Krótkie dni” rozgrywają się w Krzemieńcu na Wołyniu latem 1939 roku, nieuchronnie zbliżającym się do straszliwej granicy 1 września. Pod tym względem przypominają „Kronikę wypadków miłosnych” Konwickiego, tyle że dni zmierzające do końca tego pięknego świata wypełnia treścią nie maturzysta, ale mały chłopiec, wychowywany przez dziadków. Przecież to babcie i dziadkowie najpiękniej opowiadają baśnie.
Czar tych historii działa zawsze – i tak jest w powieści Paźniewskiego. Pojawiają się w nich szczęśliwi kochankowie, dziwacy tacy jak stary pan Muszalski tworzący tysiącstronicowe rozprawy o starych instrumentach, ksiądz – facecjonista, dawny cesarsko-królewski dyplomata, który nie przyjmował do wiadomości upadku Austro-Węgier. Jest kupiec kolonialny i filozof w jednej osobie Izaak Moszkowicz no i dziadek bohatera, z uporem produkujący „udawacza” czyli musujące wino z wołyńskich szczepów mające dorównać prawdziwemu szampanowi. Trudno nie zasmakować w takich oto urokach:
Specjalnością Moszkowicza były fajki czereśniowe, korzenne, przechowywane pięć lat w suchym piasku i przepalane koniakiem (…) Przyjeżdżali po palacze aż ze Lwowa. Stary ksiądz Kuczyński, który z fajką nigdy się nie rozstawał, zajeżdżał do Krzemieńca rozklekotaną bryczką i powiadał, wchodząc do sklepu z wypchanym krokodylem w oknie:
– Ty drogi Moszkowicz, choć jesteś obcej wiary, na fajkach znasz się jak prawdziwy chrześcijanin i ten fakt zostanie wzięty pod uwagę na Sądzie Ostatecznym (…), amen. A teraz pokaż, kochanieńki, towar.(…)
– Życie to jest interes, z którego każdy wychodzi ze stratą – mawiał kupiec Moszkowicz. Tenże Moszkowicz, gdy bojówka narodowców stanęła pod jego sklepem z transparentem Nie kupuj u Żyda wywiesił na wystawie napis: Nie kupuj u Żyda – kupuj u człowieka.
Idealizowaliśmy czasy międzywojenne, niekiedy zbyt bezkrytycznie. Sam się temu poddawałem, ale w tamtych czasach, a zwłaszcza na początku lat 80-tych, było to po prostu potrzebne, zwłaszcza gdy przybierało tak wspaniały obraz literacki.
„Krótkich dni” Włodzimierza Paźniewskiego, jednej z najlepszych powieści kilku ostatnich dekad, nigdy do pory nie wznowiono. Warto jednak zajrzeć na biblioteczne półki z polską prozą, w tym przypadku naprawdę warto zdmuchnąć kurz.
Włodzimierz Kowalewski
(łw)